Szkolna codzienność

Około 4 rano budzi mnie azan z pobliskiego meczetu. Głos muezzina jest wyjątkowo przyjemny, nie straszy jak wściekłe krzykacze w Bandungu, ale i meczet mieści się na tyle daleko, że dociera do mnie tylko echo jego nawoływań. O piątej budzi się cały dom. Maria i Han wyprawiają swoich trzech synów do szkoły. Najmłodszy, Sel, biega po salonie i wrzeszczy jak opętany, z przerwami na odbijanie piłki od drzwi mojego pokoju. Wstaję przed szóstą, co uważam za karę niewspółmierną do popełnionych przeze mnie grzechów. Wyplątuję się z moskitiery i idę wykąpać.

Mam swoją własną łazienkę oklejoną błękitnymi kafelkami, z sufitem poskładanym z dość dużą fantazją. Łazienka jest tutejsza, tradycyjna, co bywa bolesne. Przede wszystkim nie ma ciepłej wody. Nie jest to takie nieoczywiste przy tutejszych upałach, ale nawet gdyby miały być dwukrotnie większe, nie czułabym się przekonana do codziennego hartowania. Nie ma także prysznica. W rogu postawiono wysoki, ale wąski basen, który napełnia się wodą z kranu. Z basenu z kolei nabiera się ją za pomocą plastikowego czerpaka i – jeśli ma się dość odwagi, żeby nią na siebie chlusnąć– rozpoczyna się kąpiel.  Woda pryska po całej łazience, jest oczywiście odpływ, ale podłoga nigdy nie schnie. Łazienki zazwyczaj połączone są z toaletami, dlatego wycieczka na boso w ustronne miejsce, kiedy jest się w gościach, może zaowocować nowymi przyjaźniami. Z panem Grzybem na przykład.

Śniadanie czeka na mnie na stoliku przed moimi drzwiami, fantastyczna kawa z plantacji należącej do rodziny Marii i pakunek z drugim śniadaniem do pracy. Mówiąc śniadanie mam na myśli ryż z dodatkami. Mówiąc obiad i kolacja – to samo. Na urodziny obok talerza ze słodyczami znajduję paczkę w kształcie wielkiego cukierka, a w środku dwie sukienki. Maria twierdzi, że jedna z nich to piżama. Szkoda tylko, że nie precyzuje, która…

Nie mija jeszcze miesiąc od mojego przylotu, matko córko i wszyscy święci, nie minęły jeszcze dwa tygodnie, a już jestem nimi śmiertelnie zmęczona, a oni mną poirytowani. Nie zgodziłam się jeździć do szkoły z Marią i spać przez półtorej godziny z czołem na ławce, a potem czekać kolejne kilka godzin na powrót do domu. Nie prowadzę zajęć, czasem jedynie któryś z nauczycieli wpuści mnie do klasy na kilka bezproduktywnych minut. Nie mam planu lekcji, nigdy nie wiem kiedy i z jaką klasą mnie zostawią. Całość mojego pobytu w szkole sprowadza się głównie do spania w fotelu.

Zatem do przedszkola zaczyna mnie zawozić Han, mądrze, bo wpadam tam dokładnie w momencie, w którym przedszkolanki otwierają Biblię, od której zaczynają dzień. Han przejawia w podróży – jak zresztą większość Indonezyjczyków w podobnych sytuacjach – niesamowitą potrzebę rozmowy. Jego gadatliwość świetnie wpływa na stan mojego języka. Jeśli nie rozumiem, o co pyta, odwraca głowę, żeby wytłumaczyć, nieszczególnie zważając na to, że ktoś właśnie zajeżdża nam drogę. Dlatego bardzo, bardzo, bardzo staram się rozumieć za pierwszym razem.

Spędzam w przedszkolu trzy godziny przukucnięta na krzesełku dla sześciolatków. Przed dziesiątą, czując się jak wymiętolone zombie, wspinam się pod górkę do MU, mojej podstawówki, gdzie powinnam siedzieć do trzynastej, ale rzadko zdarza mi się wyjść przed piętnastą. Nie mam motoru, a jakoś nikt nigdy nie ma czasu, żeby mnie odwieźć o odpowiedniej porze. Nie przepracowuję się. Przez większość dnia po prostu siedzę i czekam. Do liceum chodzę jedynie we wtorki i właściwie lubię to miejsce. Nie, żebym miała tam coś więcej do zrobienia. Po prostu panuje tam przyjaźniejsza atmosfera.

– Odpocznij, zjedz – mówią. Nie uważam za stosowne, żeby w tej sytuacji góry przenosić. Przesłuchałam Idiotę Dostojewskiego, uczę się angielskiego, edytowałam odrobinę zdjęć, przygotowałam optymistycznie materiały na zajęcia. – Ciągle pracujesz, odpocznij! – wydaje mi się, że nic nie robię, ale dla nich i tak za dużo się przemieszczam. Czemu po prostu nie usiądę jak normalny człowiek, nie położę czoła na ramionach splecionych na blacie biurka i nie zasnę?

W czwartki przychodzi Florens, nauczycielka angielskiego. Ostatnie 15 minut z 45 minutowej lekcji spędza przy biurku wpatrzona w ścianę, a dzieci próbują roznieść klasę. Fascynujący widok. Jest sekretarką, przychodzi tutaj, tylko raz w tygodniu, ale twierdzi, że wolałaby uczyć na pełny etat. Zdecydowanie nie powinna.

Po szkole wracam do domu usiłować zarobić trochę pieniędzy przed komputerem, albo jadę spotkać się z innymi wolontariuszami. Czasem dołącza do nas wciąż poważna Mel i nieodstępujący jej na krok Ben.

Kładę się spać przed dziesiątą, ale moi sąsiedzi lubią wybierać tę godzinę na słuchanie dangdut, koszmarnej indo-muzyki oraz na zabawy z wyjątkowo piskliwymi dziećmi. Będę tę przyjemność odsypiać latami.

 

Do szkoły jadę przez kleistą szarość. Powietrze jest burzowe, świeże, niebo jeszcze ciemne. Ta ciemność sinieje szybko i brzydko, przez chwilę trwa w zawieszeniu, żeby nagle zmienić się w oślepiającą jasność. Wschody słońca zupełnie pozbawione są uroku. Jakby były jedynie formalnością, przejściem z jednej oczywistości do drugiej. Trwają bardzo krótko.

Podobnie zmrok zapada niepostrzeżenie. Zapalają się latarnie na ulicach. Jest jeszcze jasno, ale w mgnieniu oka, nagła ciemność z początku niekonkretna szybko zmienia się w czerń absolutną. Noc i dzień trwają sprawiedliwie, po równo, od szóstej do szóstej. O siódmej rano w cieniu jest już 29 stopni. Nauczyciele zbierają się w pokoju, drzwi i okna otwarte, buczą wentylatory. Modlimy się. Ktoś odczytuje fragmenty Biblii. Poważne, skupione twarze. Nudzę się. Nic nie rozumiem. Po modlitwie schodzę do przedszkola, do mojej ulubienicy Titi. Rzadko mnie zawodzi.

– To się nie nadaje dla dzieci! – krzyczy mi nad głową. Zaskoczona odrywam się od moich kotków i kaczuszek, które dzielnie konturuję przedszkolakom. – To powinno być dla nauczycieli!

Wciska mi pod pachę rulony kolorowych brystoli i nakazuje robić tablicę z miesiącami na ścianę. W klasie ma być ładnie. Zatem porzucam kotki i kaczuszki, których dzieci są najwyraźniej niegodne i zasiadam do mierzenia brystolu, żeby go sensownie pociąć. Ostatecznie lepsze to niż robienie rozliczeń dla fundacji, na które zmarnowałam poprzedni tydzień. Nie, żeby nie umieli zrobić tego sami… Indonezyjska motywacja do pracy ogłusza.

– Co ty robisz?!

– Liczę, co ile centymetrów uciąć….

– Nie wolno w ten sposób! – emocjonuje się, mówi cicho, ale jest przejęta. – Nie można się tak angażować, skupiać, rozumiesz. Zmęczysz się i rozchorujesz.

Tnę niezrażona po odmierzonych liniach, rysuję niespiesznie kolejną kaczuszkę. Przygotowuję obrazki dla pato-dzieci z podstawówki, na później, korzystając z chwili spokoju….

– Za dużo pracujesz! Nie wolno tyle myśleć, bo można się rozchorować! – krzyczy tym razem.

Chyba zaczynam odkrywać przyczynę braku mózgu u części indonezyjskiej populacji. Przedszkolanka, psia mać. Nie myśl, bo się rozchorujesz.

Od poniedziałku do soboty mam zajęcia z dziećmi od trzeciego do siedemnastego roku życia i większość z nich jest, delikatnie mówiąc, trudna. A właściwie nazwijmy rzecz po imieniu: to małe skurwysynki, które prawdopodobnie wyrosną na dużych skurwieli. Bezproblemowe są jedynie przedszkolaki, ale to rozumie się samo przez się. Mają dużo niższą potrzebę zarąbania kolegi oraz dużo mniejsze skłonności samobójcze niż ich starsi koledzy, który regularnie kopią się nawzajem po nerkach. Poza tym dają się przekupywać obrazkami samochodzików, kaczuszek oraz kotków. Nie rozumiem ani słowa z tego, co do mnie mówią, ale jakoś nieszczególnie mi to przeszkadza. Mogą bluzgać do woli.

Większość dzieci z podstawówki to chłopcy. Z częścią zdołałam złapać nić porozumienia znaną powszechnie jako Robert Lewandowski – zresztą Lewandowski działa tu nader często, co nie zmienia faktu, że próbują sobie nawzajem wydłubać oczy podczas zajęć.

Tak naprawdę większość dzieciaków jest dobra, tylko kłótliwa. Stosunkowo łatwo je zainteresować jakąkolwiek głupotą, która przyjdzie mi do głowy. Zdarza się, że chłopcy siadają ze mną w kółku i czytamy po kolei zdanie po zdaniu teksty z książki do geografii. Zdarza się, że przychodzą robić ze mną biżuterię z papieru i są w to tak zaangażowani, że zapominają o obrzucaniu się wyzwiskami. Zawsze jednak ktoś potnie gazetę na maleńkie kawałki i rozrzuci po klasie, przybiegnie, żeby kopnąć kolegę, który się uczy, byle wszcząć awanturę. Taka codzienność. Zupełnie mnie to nie rusza. Ostatecznie dzięki temu problem: kto sprząta po lekcjach, rozwiązuje się sam. Poza tym to nie wina dzieciaków… Ich nauczyciele przejawiają epicki wręcz brak konsekwencji, a rodzice nie błyszczą przykładem.

W liceum zajęcia prowadzi Andy. Ja pomagam dzieciom w zadaniach z angielskiego, usiłując się zanadto nie wychylać – idąc za światłymi radami Titi: przemęczenie może mnie zabić. Całość mojej działalności w liceum sprowadza się do tego, że nauczyłam dzieci posługiwać się słownikami, a Andy’emu skopiowałam materiały do nauki fonetyki.

Zatem tak sobie siedzę, blisko mojego najlepszego przyjaciela – wiatraka – rysuję samochodziki i kaczuszki, zwijam bransoletki z papieru, opowiadam bajki. Siedzę i czuję jak czas przecieka mi między palcami.

 

Leave a comment